
Skąd taka tendencja do podsumowań? Szczególnie tych noworocznych? Myślę sobie, choć mogę się mylić, że powód jest prozaiczny. Otóż kończą się kalendarze:) To tak trochę z przymrużeniem oka, ale nie tak całkiem bezpodstawnie. Powód drugi jest mniej prozaiczny, ale też nie jakoś górnolotny. Otóż lubimy się poklepać po ramieniu. I to wcale nie jest złe. Lubimy spojrzeć wstecz, przypomnieć sobie, co zrobiliśmy, ile włożyliśmy w to wysiłku. Zrobić rachunek sumienia. Wyciągnąć wnioski na przyszłość. Nauczyć się siebie.
To nie jest nic złego. Dobrze jednak zrobić to nie z ego, a z miłości. A to już nieco trudniejsze. Wszak wszelkie sukcesy i wszelkie porażki skłaniają do oceny siebie. A to czujemy dumę czy satysfakcję, bo przecież zrobiliśmy tak dużo i tak dobrze... A to wpadamy w poczucie winy czy bycia niewystarczającym, bo coś się nie udało, nie wyszło i generalnie świadczy o nas źle.
Jedno i drugie prowadzi donikąd.
Mam świadomość, że mogę się teraz narazić różnym coachom, mentorom i trenerom, niemniej jednak czuję, że trzeba o tym też mówić, bo przechyliliśmy szalę w drugą stronę.
Żeby jednak złagodzić wymowę tego tekstu, zacznę od tego, co bardziej przyswajalne i bardziej oczywiste. I z czym pewnie wszyscy się zgodzimy. Należę do pokolenia X. To pewnie wiele tłumaczy i wszystkie IKSy wiedzą, o czym będę mówić. Gdy byłam mała, uczono mnie skromności. Nie należało się chwalić dobrze wykonaną pracą, ładnym obrazkiem, zgrabnym nosem. I tak wzrastaliśmy w poczuciu, że myślenie, iż coś zrobiliśmy lepiej od innych, jest złe. A dziewczynki to już w ogóle powinny – śladem swoich przodkiń – świecić przykładem skromności. Pamiętam, jak już w przedszkolu do dobrego tonu należało chwalenie prac wszystkich dookoła i mówienie, że moja praca to jest brzydka, że daleko jej do pracy koleżanki. To w szkole ewoluowało w teksty przed sprawdzianem, że się nie niczego umie, że się dostanie dwójkę. Dramat pełną gębą. Pamiętam, jak zaczęło mnie to irytować. Byłam jednak zbyt grzeczna (sic!), by w żołnierskich słowach wyrazić ową irytację. To nawykowe mówienie, że się nie jest nikim nadzwyczajnym, stało się w końcu naszą rzeczywistością. Uwierzyłyśmy w to, my – kobiety. Jasne, nie wszystkie. Ale zbyt wiele z nas. I tu się zgadzamy, że było to nie najszczęśliwszym startem w dorosłość. Pokonanie drogi od poczucia bycia niewystarczającą do stanięcia za sobą często jest trudnym procesem, pełnym przeszkód, kamieni i wysokich progów.
Nabycie umiejętności spojrzenia na to, co nam nie wyszło, jak na lekcję, nie jak na porażkę, to – choć brzmi to może i śmiesznie – wyższa szkołą jazdy. Czuję ogromną wdzięczność wobec kobiet organizujących różnego typu warsztaty, które mają pomóc odzyskać wiarę w siebie, poczucie bycia wystarczającą.
Świadomość i głębokie przekonanie, że to, co nam nie wyszło, jest darem, albowiem możemy dzięki temu się uczyć i wzrastać, wcale nie jest powszechne. A przecież właśnie na swoich błędach uczyć się najlepiej. Ci, którzy nie boją się swoich błędów, stają się najlepszymi fachowcami, bo przerabiają praktycznie wszystkie lekcje. Wiedzą, że nie jest wstydem się potknąć czy upaść. Potykają się zatem i upadają bez poczucia wstydu czy straty.
Gdy w marcu nie doszła do skutku organizowana przeze mnie konferencja, wyniosłam z tego bardzo dużo. Owszem, starałam się ją reanimować i próbowałam różnych rozwiązań, ale w końcu zrozumiałam, gdzie popełniłam błąd. A nawet kilka błędów. Było smutno? Owszem. Samobiczowałam się? Nie. To już nie był etap myślenia, że nie dałam rady, bo coś ze mną jest nie tak. Wyciągnęłam wnioski dla siebie i swojego biznesu. Po tej lekcji stałam się silniejsza i bardziej pewna siebie. Cudowne, prawda? A że przy okazji kilka mniej lub bardziej bliskich osób pokazało swoje prawdziwe oblicze, to była wartość dodana. Wiedza o tym, komu na mnie zależy, kto jest gotowy pomóc, przyda się w przyszłości. Wiele osób, po których się tego zupełnie nie spodziewałam natomiast, bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. I ta wiedza też jest ważna.
A teraz druga strona tego medalu, ta mniej oczywista.
Powiadają, że poczucie dumy jest czymś słusznym. Twierdzi się, że poczucie satysfakcji daje im paliwo do dalszego działania. Uważa się, iż pewność siebie jest wspierająca. Celowo używam form bezosobowych, będąc świadomą, iż nie wszyscy, nie zawsze, nie wszędzie... Przyjrzyjmy się tedy temu.
Pewność siebie. Pozwala wyjść z domu z podniesioną głową. Daje zielony sygnał do kroczenia przez życie i robienie tego, co się lubi bez zbyt wielkiego przejmowania się tym, co inni o nas mówią (albowiem zawsze znajdą się tacy, których bardziej interesuje życie innych niż swoje). Trzeba jedynie uważać, by ta pewność siebie nie przekształciła się w poczucie bycia kimś lepszym. A o to nietrudno. Wszak ja się nie przyjmuję, a ktoś się przejmuje. Zatem jestem mądrzejsza. A skoro jestem mądrzejsza, to ktoś jest głupszy... Skoro wychodzę w podniesioną głową, a ktoś patrzy pod nogi, to znaczy, że jestem zdolniejszą uczennicą życia. Oczywiście to, o czym piszę, nie jest żadną regułą. Twierdzę jedynie, że granica między poczuciem pewności siebie a przekonaniem, że się jest kimś lepszym, jest płynna.
Dlatego tak we mnie coś piskało, gdy na pewnych warsztatach – skądinąd cudownych – zostałam sprowokowana do wykazania swojej wyjątkowości. Rozumiem, jaka idea za tym stoi. Wiem, że kobiety mające poczucie bycia niewystarczającą po prostu muszą uwierzyć w siebie, by mieć normalne życie. Wiem, że uświadomienie sobie swoich dobrych stron do tego prowadzi. Wiem, że wypowiedzenie na głos swoich osiągnięć pomaga wygrzebać się w otchłani kompleksów. Wiem, że usłyszenie od samej siebie o swoich talentach bywa przełomowe. A jednak... A jednak jest coś w tym „byciu wyjątkową”, co mnie uwiera. Bo skoro jestem wyjątkowa, to na jakimś tle. Na tym polega wyjątek. Jest czymś rzadkim. Jest przeciwieństwem normy, ogółu. Zatem – skoro jestem wyjątkowa – to jestem lepsza od kogoś innego. I znowu mam tę płynną granicę między poczuciem bycia niewystarczającą a poczuciem bycia wyjątkową (czyli lepszą od tych, którzy wyjątkowi nie są).
I wreszcie poczucie dumy. Tu w ogóle mam poczucie tarcia. Bo choć rozumiem różnicę między pychą a dumą, to jednak ciągle widzę, że duma rodzi się z ego. Oto JA czegoś dokonałam. JA zrobiłam, JA osiągnęłam. JA. JA. JA. A jeśli jest jakieś JA, to jest też jakieś TY, jakieś ONO, jakiś On, jakaś ONA. Ciągle w opozycji. I nawet nie ma znaczenia, czy ci inni osiągnęli to, z czego owo JA jest dumne. Ważne, że widzimy to JA. I widzimy tego drugiego. Innego. I demonstrujemy mu swoje osiągnięcia. Albo dla samych siebie zestawiamy swoje sukcesy z sukcesami innych. I wychodzi fajnie. Wychodzi dobrze. Oto JA daje radę. Nie zostaje w tyle. Zasługuje na poklepanie się po ramieniu.
Że już nie wspomnę z poczucia dumy z powodu sukcesów dziecka, drużyny piłkarskiej czy zdobycia jakiejś nagrody przez społeczność, do której należymy. Nie zrobiłam nic, by Iga Świątek osiągała sukcesy. Skąd więc ta duma? Nie napisałam ani pół zdania w książce Olgi Tokarczuk, skąd więc ta duma? Nie napisałam egzaminu swojego dziecka, skąd więc ta duma? Czy aby uzasadniona w ogóle? I dlaczego nagroda Olgi Tokarczuk czy medal Igi Świątek ma budzić moją radość bardziej niż zdobycie owych laurów przez Francuza, Włocha czy Niemca? Czy czasem nie jest to znowu kolejnym krokiem do odczuwania podziału na MY i ONI?
I czy na pewno jest to nam do czegoś potrzebne? Czy to aby na pewno nas buduje? Czy pomaga w budowaniu wewnętrznego spokoju, harmonii? Czy niesie poczucie miłości?
Tak tylko pytam... Bo zastanawiam się, czy aby nie nadszedł czas na przewartościowanie wartości...
I zadaję pytanie, czy owe podsumowania, które prowadzimy, gdy kończy się podręczny kalendarz, naprawdę nam służą? Czy wykorzystujemy je do budowania swojego dobrostanu, czy po prostu karmimy swoje ego...
Comments