Nie taki diabeł straszny...
- Ewa Joanna Sankowska

- 16 lis
- 3 minut(y) czytania

Gdy piszę ten post, jestem tydzień po kolejnym w tym roku zabiegu i trzydniowej wizycie w szpitalu. Tym razem – w Nowogardzie. Siedzę w wygodnym fotelu i – popijając niespiesznie wodę – zastanawiam się nad kilkoma kwestiami.
Po pierwsze nad naszym stosunkiem do medycyny akademickiej. Są tacy, którzy jej ślepo ufają. Są i tacy, którzy wieszają na niej psy. Nie zamierzam wytaczać tu argumentów za i przeciw, oddawać głos zwolennikom teorii spiskowych mówiących, że wszczepia się nam chipy podczas szczepień. Nie zamierzam też udzielać głosu tym, którzy drwią i kpią z ziół, homeopatii. Nie o tym chcę pisać. Dość powiedzieć, że wychodzę z założenia, iż medycyna akademicka z powietrza się nie wzięła i jej korzenie tkwią głęboko w wiedzy ludowej, w naturze i bez tego nie osiągnęłaby nic. Ale też – z drugiej strony – żadne zioła nam nie pomogą przy ostrym zapaleniu wyrostka czy złamaniu kości. Są dwie strony medalu i radykalne podejścia niewiele dają. No ale nie o tym...
Bardziej chodzi mi o korzystanie z tego, co owa medycyna może zaoferować. Na przykład kwestia badań. To jest niezwykłe, że ciągle jeszcze wydaje się nam, że lepiej nie robić badań i nie iść do lekarza, bo póki coś jest niezdiagnozowane, to tego nie ma. Mam ciągle w głowie Kubę z „Chłopów” Reymonta, który wolał sam sobie uciąć nogę niż iść do szpitala, bo „tam umierają”. Cóż, jak wiemy, krótko po samodzielnej amputacji Kuba zmarł... Nic mu nie dało, że szpital go ominął. Widać nie o to chodziło;) Żarty żartami, ale znam ludzi, którzy nie robią sobie badań, bo „po co, skoro nic mi nie jest?”
I zaraz przypomina mi się, jak sama zrobiłam badania, w wyniku których – krok po kroku – okazało się, że wcale taka zdrowa nie jestem i moje profilaktyczne badania oszczędziły mi wiele przykrych chwil i bólu.
Chodzi mi też po głowie postawa: „unikam szpitala, bo się boję igły i krwi”. Jakby to mogło oszczędzić kontaktu... Nie przepadam za widokiem krwi. Mam naturalne, błyskawiczne skojarzenie z bólem, tragedią. Nie mogę patrzeć na igłę przekłuwającą ciało. Zastrzyki znoszę, odwracając głowę, choć nie boję się ich. Ale – jak można się domyślić – nie patrzę na nie. Nie dziwię się, że niektórzy się boją. Każdy ma swoje lęki. Pytanie, dokąd one mogą zaprowadzić...
Śmieszy mnie (i to już jest ocenne, kwestia do zastanowienia), gdy słyszę, że szpital to zło. Serio? Po wypadku też tak pomyślisz?
Nie mam szczególnego nabożeństwa do medycyny akademickiej. Mam świadomość, że wielu lekarzy przepisuje tabletki zamiast zasugerować zmianę diety, więcej ruchu, zamiast poznać pacjenta. Wiem też, że wiele środków okazuje się po jakimś czasie szkodliwych. Cóż, nowe rzeczy nie są zbadane do końca i bywa, że obuchem dostają pacjenci.
Ale wiem też, że to medycyna akademicka ratuje życie w nagłych przypadkach. Wiem, że medycyna akademicka rozwiązuje sprawy od ręki.
W grudniu ubiegłego roku miałam rekonstrukcję więzadła w stawie skokowym, pod koniec lipca – operację, do której doszło w wyniku odkrycia na drodze badań zepsutego elementu w skomplikowanym i cudownym ludzkim organizmie, tydzień temu poddałam się kolejnej operacji, która zwiększy mój komfort. To wszystko na tym etapie rozwoju choroby (tak to umownie nazwijmy, choć nie zawsze to była aż choroba) nie byłoby możliwe do naprawienia przez medycynę naturalną, w którą wierzę w kontekście podtrzymywania zdrowia i drobnych usterek ciała.
Myślenie, że świat jest czarno-biały, że to jest dobre, a to jest złe, do niczego nie prowadzi. No może poza złudnym poczuciem bezpieczeństwa i bólem nagłej konfrontacji.
Od grudnia ubiegłego roku, po rekonstrukcji więzadła, czuję wdzięczność, że trafiam na cudownych lekarzy. Mam tę pewność, że wiedzą, co robią. Że mi pomogą, gdy będę tego potrzebować. Że zrobią więcej, niż do nich należy. To, że się czasem po ludzku boję, nie stoi z tym w sprzeczności. Boimy się tego, czego nie rozumiemy. Boimy się nieznanego. Boimy się bólu. Boję się tego i ja. I kocham siebie za to. Daje sobie prawo do swoich małych lęków.
Niemniej jednak badam się i naprawiam to, co zepsuło się samo. I to, czemu zepsuć się pomogłam – nie najlepszym trybem życia.
I chociaż wierzę, że ten nasz świat niekoniecznie jest tym światem „naprawdę”, to jednak – skoro tu jesteśmy lub nam się wydaje, że tu jesteśmy – zachowujmy się według reguł, które tu panują. Jeśli wierzymy w to, że lepiej nam jeździć prawą stroną ulicy, bo to zapewnia nam bezpieczeństwo i nie skaczemy z dachu na dach, jeśli nie jemy surowych grzybów ani nie wkładamy rąk w ogień, to w myśl tych samych praw badajmy się i naprawiajmy w swoim ciele to, co utrudnia nam funkcjonowanie. Także przy użyciu medycyny akademickiej. Nie taki diabeł straszny, jak go malują;). Co stwierdzam, wysyłając ogrom wdzięczności do oddziałów szpitalnych, na których w ciągu ostatniego roku byłam – do Świnoujścia, Gryfic, Nowogardu. I do tych miejsc, w których się badam – do Kamienia pomorskiego, Polis, Szczecina.
Co wcale mi nie zabrania wierzyć, że i tak wszystko jest w naszej głowie. No ale skoro sobie to wykreowałam, to mam;)






Komentarze