top of page

Ach, wolności...





Nie chcę "musieć". Nie lubię "musieć". I pewnie wielu ludzi tak ma. W "musie" jest kategoryczność. Jest przymus. Nakaz. I zniewolenie.


A ja w swojej istocie najwyraźniej jestem wolnym duchem. I gdy ktoś czy coś mnie do czegoś przymusza, wszystko we mnie się gotuje i krzyczy. I chce zrywać więzy.


To w sumie jest dla mnie ciekawa obserwacja, albowiem pracowałam ponad dwadzieścia lat w pruskiej, to jest polskiej, szkole i dawałam się wkręcić w ową karność, wymagania, stopnie i inne punkty. Co jakiś czas coś we mnie krzyczało i się buntowało, niemniej jednak realizowałam w większym czy mniejszym stopniu wizerunek karnej nauczycielki. I to był jeden z przyczynków do odejścia ze szkoły.


W tak zwanym życiu prywatnym nie lubię "musieć". Gdy nie "muszę", zaczynam "chcieć". Może to i przekora wobec samej siebie? Ale nawet jeśli tak, to proszę bardzo - zgadzam się na taką przekorną wersję siebie, która w poczuciu wolności "chce".


Dlaczego w ogóle mówię o tym "chceniu" i "musieniu"? Ano dlatego, że w przedostatnim odcinku podcastu (link pod artykułem) mówiłam o tym, że w procesie zmiany lepiej jest właśnie nie "musieć", lepiej "móc", co wywołało komentarz, że to takie oczywiste, a trzeba to usłyszeć od kogoś z zewnątrz, żeby dotarło.


No i właśnie.

Gdy czujemy, że – z jakiegoś powodu – przydałaby się w naszym życiu jakaś zmiana dotycząca zdrowia, emocji, relacji, zaczynamy odczuwać wewnętrzną presję. Czujemy, że to ważne. Czujemy, że zmiana wpłynie na poprawę naszego dobrostanu. I – zamiast z lekkością wyruszyć w proces wiodący nas do lepszego życia – zaczynamy odczuwać jakiś przymus, ciężar. Wyczuwamy, że oto zbliża się wielkimi krokami kolejny „mus”. Wszak kwestie zdrowia, emocji, relacji to nie zmiana firanek. To poważna sprawa.


Zatem dostrajamy się do powagi sytuacji i – zanim zaczniemy jakikolwiek proces – uginamy się pod jego ciężarem. I po co?


Po co to sobie robimy? Po co samoudręczamy się własnym doskonaleniem? Po co robimy z tego wyzwanie? Po co zakładamy śladem smurfa Marudy, że „i tak się nie uda”?


Ano po to, by nie ruszyć. Albo ruszyć na pół gwizdka i krokiem odstawno-dostawnym się wycofać. Albo ruszyć z przytupem i złapać kilka kroków po starcie zadyszkę, co usprawiedliwi odpuszczenie działań. Łatwiej wszak nie robić niż robić.


Mózg tak działa. Chroni nas przed jakimkolwiek nowym działaniem. Bo nowe to dzicz, a dzicz jest niebezpieczna. A najważniejsze jest przetrwać. Czyli zaszyć się w bezpiecznym kącie, z chipsami w wielkiej misce, przed ekranem telefonu i być. Egzystować właściwie. Może i mało atrakcyjnie. Ale bezpiecznie.


Oczywiście – do czasu choroby. A potem – bezpieczniej przyjmować leki pomiędzy jednym chipsem a drugim. Byle nie zrobić nic. Bo nowe to niebezpieczne. Dla naszego mózgu.


Ale... Ale, ale... To jest NASZ mózg, nie my jesteśmy jego... To on należy do nas, nie odwrotnie. A zatem MOŻEMY z draniem zrobić, co chcemy. Możemy go nauczyć (owszem, jest wyuczalny) nowych rozwiązań.


Pytanie: czy chcemy?


No właśnie. Bo gdy będziemy „chcieć”, nie - „musieć”, zmienia się nieco optyka. Zrzucamy z ramion płaszcz przymusu. Kolega ten w głowie nie wszczyna alarmu o niebezpieczeństwie. A my w radosnym nastroju w rytmie: atrakcja, nagroda, satysfakcja, efekt dokonujemy zmian. Taka mała akcja pod latarnią mózgu, a wszak wiadomo, że pod latarnią najciemniej.


Kiedy więc jakiś czas temu, już jako mentorka i trenerka, odpuściłam powtarzaną tu i ówdzie frazę, że trzeba, że koniecznie, że absolutnie, że mus, że cel, że osiągnięcie - zeszło ze mnie powietrze. Bo oto z oczu spadła łuska przymusu i ujrzałam swoją wolę. Eureka! Półwiecze życia i odkrycie na skalę milenium. Choć nie ma się co spodziewać żadnych nagród. A może?


Może największą nagrodą jest to, co się poprzestawiało w głowie? Może największą nagrodą jest nowa koncepcja mentoringu? Może największą nagrodą jest oddech humanizmu? Wszak to oni mówili, że człowiek jest istotą godną i wolną. I odebrać mu tego nie można.


A my odbieramy sobie to sami sobie. Dlatego gromko mówię: dość. Nie muszę. Mogę. A skoro mogę, to i chcę. Bo jest w tym lekkość. I kreacja.


Daj znać, jak Ty radzisz sobie z własnymi „przymusami”, nakazami. Jesteś swoim niewolnikiem czy podążasz drogą człowieka wolnego? A człowiek wolny, przypominam, nie jest człowiekiem, który nic nie robi. Człowiek wolny, prawdziwie wolny, zna konsekwencje swoich czynów. I jest za nie odpowiedzialny.



Comments

Rated 0 out of 5 stars.
No ratings yet

Add a rating
bottom of page